Wróciłam..ale tym razem nieszczęśliwa.
Spieprzyłam. Wytrzymałam tylko 4 dni. W sobotę było ognisko.. nie chciałam jeść, ale nie było jak siedzieć i patrzeć jak inni pieką i pochłaniają kiełbaski, popijając piwem, więc uległam..
trzem kromkom chleba. I od tego się zaczęło. Mogłam się już pożegnać z baletnicą. Przez dwa dni weekendu nie jadłam, ja się obżerałam.
Jagodzianki, jajko na twardo, ciastko francuskie z serem... żeby było jeszcze lepiej praktycznie po każdym posiłku zwracałam i to było obrzydliwe. Wstydzę się tego. Nie chciałam tego do cholery, ale to robiłam.. chyba już tego nie kontroluję.
Postanowiłam, że w poniedziałek skończę z tym, ale śniadanie zaczęło się od świeżych, ciepłych jeszcze
bułeczek z dżemem. I cały dzień mogłam spisać na straty. Było jak przed dietą. Jadłam normalnie, śniadanie-obiad-kolacja. Czułam się najedzona, ale to nie było dobre. Czułam się jeszcze gorzej. Fizycznie. Jakbym była chora. Zdałam sobie sprawę, że jedzenie nie sprawia, że czuję się zdrowa. Że mam przeświadczenie prawidłowego, zdrowego odżywiania, wręcz odwrotnie. Cały wieczór byłam osłabiona, nie miałam na nic sił. Tego dnia, mimo jedzenia wszystkich posiłków nie zwymiotowałam ani razu..ale nie wiem czy to była oznaka samokontroli czy po prostu nie miałam sił wstać z łóżka.
Od wczoraj nic nie jem i czuję się lepiej. Fizycznie. Tak. To jakiś obłęd, ale tak właśnie jest. Wczoraj polubiłam uczucie głodu. To na prawdę przyjemne. Gdy dzień dobiegał końca, pomyślałam o jedzeniu, ale w tym samym momencie przywołałam myśl 'jak czułam się w poniedziałek jedząc' i to wcale nie było przyjemne. Czułam wielki, ciężki brzuch. Czułam się gruba, chora, brzydka. Pomogło.
Teraz jakby replay baletnicy. Tym razem muszę wytrzymać te 10 dni. Przecież to tylko 10 dni.. bez dzisiaj to tylko 8 dni.
bilans z wczoraj: 3 filiżanki kawy, pół litra zimnej wody
bilans z dziś: 4 filiżanki kawy.